ZBIGNIEW STRYJ – aktor, reżyser, dramaturg, poeta, wicedyrektor ds. artystycznych Teatru Nowego w Zabrzu. Jego rodzina pochodzi z Rudy Śląskiej, a i on sam często odwiedza nasze miasto. Co jest tego powodem? Jak to często bywa... kobieta, i to nie byle jaka – Gita!
Jest Pan ostatnio częstym gościem w Rudzie Śląskiej, a to głównie za sprawą pewnej uroczej Gity iąŚ lacia, który niczym pantofelek w „Kopciuszku” odrywa istotną rolę w spektaklu, którego premiera już na początku października, tym razem właśnie na scenie Miejskiego Centrum Kultury im. Henryka Bisty. O czym będzie to przedstawienie, zapowiadane jako „śląska komedia muzyczna”?
Rzeczywiście tytuł wskazuje, że jest to opowieść o kobiecie, kobieta jest motorem napędowym całej historii, tego tytułowego story... Nie będę opowiadał oczywiście fabuły, ale na pewno warto nadmienić, że akcja rozgrywa się na przełomie lat 50 i 60 ubiegłego wieku, czyli w tym okresie kiedy Ruda zaczęła być Rudą Śląską, dzieje się właśnie tu, w Nowym Bytomiu, dziewczyna jest z Kaufhausu, jest to historia miłosna, z ciekawymi postaciami. Cofamy się w czasie, wracamy do dawnych wartości, które są już albo passe albo komuś wydaje się, że ich nigdy nie było, a wtedy przecież było wszystko bardzo uporządkowane, zwłaszcza u nas na Śląsku. To co wynosiło się z domu, było dla nas drogowskazem, fundamentem, na którym można się oprzeć. „Gita Story” to także okazja do dobrej zabawy - sztuka napisana jest wierszem.
Jest Pan nie tylko autorem sztuki i jej reżyserem, ale także wcieli się Pan w rolę ojca Gity. Kogo jeszcze widzowie będą mieli okazję zobaczyć na scenie? Jak się Panu pracuje
w tym zespole?
Mam ogromną przyjemność tworzyć ten spektakl zarówno z osobami, które znałem wcześniej, jak i z tymi, z którymi nie pracowałem nigdy. Zacznę może od mojej koleżanki z Teatru Nowego w Zabrzu, Joli Niestrój – Malisz – jest to wybitna artystka, o wielkiej charyzmie, z którą współpracowałem wielokrotnie. To osoba, której wystarczy pojawić się na scenie i już jest pewność, że widz to zapamięta. Drugim aktorem, z którym już współpracowałem w zabrzańskim teatrze jest Jakub Podgórski, młody, zdolny aktor, bardzo sympatyczny i mądry człowiek. No i jeszcze osoby, z którymi nie pracowałem nigdy – ale są silnie związane z Rudą Śląską, środowiskiem twórczym, kulturalnym i teatralnym. Anna Białoń, czyli tytułowa Gita to osoba niezwykle zdolna, reżyserka, aktorka, szefowa swojego teatru Figa. Następnie Nina Siwy, która również udziela się w teatrze Figa, projektach aktorskich i poetyckich w Chorzowie i Rudzie Śląskiej (gospodyni Krakowskiego Salonu Poezji – przyp. MCK). Nina wciela się w rolę jednej z dwóch kamratek Gity – Lusi. No i jest jeszcze „Benek” – w tej roli Janek Woldan, znany m.in. ze Studia Musicalowego Step Tomasza Micha, ale nie tylko. Ma wykształcenie muzyczne, jest zanim już wiele przygód aktorskich – fantastyczny, utalentowany młody człowiek. To dla reżysera wielka radość, że aktorzy nie tylko rewelacyjnie odczytali wizje zawarte w scenariuszu, ale jeszcze dodają tak wiele od siebie, tworząc postaci głębszymi i bardziej wyrazistymi.
Czyli miło jest na próbach, dobrze się bawicie pracując nad spektaklem?
O, tak, zdecydowanie, bardzo!
Ruda Śląska, która świętuje w tym roku jubileusz 60-lecia, to miejsce Pana korzeni, stąd pochodzą Pańscy rodzice. A z czym Panu kojarzy się to miasto?
Od razu sprostuję jedno – niektórzy myślą, że urodziłem się w Rudzie Śląskiej, tymczasem urodziłem się już w Zabrzu. Jednak rzeczywiście z Rudy są moi rodzice, tu mieszkali moi dziadkowie i w Rudzie się wychowywałem. Byłem takim krnąbrnym maluchem, który nie chciał się zasymilować w przedszkolu, więc gdy rodzice pracowali, jeździłem do dziadków, do Rudy 1, w okolice kościoła św. Jozefa. Ruda kojarzy mi się więc bardzo prosto - z niezwykłym poczuciem bezpieczeństwa i czytelnym, uporządkowanym światem. Miałem bardzo mądrych dziadków i rodziców i to, co zbudowało mnie w Rudzie, poczucie uporządkowania świata, było potem ze mną i jest do tej pory. Ja nigdy nie zostałem zbyty z żadnym pytaniem, a pytałem bardzo dużo, chciałem wszystko wiedzieć. Mój dziadek był moim pierwszym przewodnikiem, mentorem, człowiekiem szalenie mądrym – jak to Ślązok. Dzięki niemu także żadne narzędzie i żadna praca fizyczna nie są mi obce, wszystko potrafię zrobić. To był cudowny, piękny świat, byłem przecież mały, a sam wychodziłem na dwór, to była wolność, ale kontrolowana –
w każdym oknie siedziała czujna sąsiadka, która pilnowała bezpieczeństwa dzieci. Wspaniałe było to poczucie wolności – tam naprawdę można było być Indianerem, kowbojem, budować szałasy, palić ogniska, jeździć na kole po całej Rudzie...
- Jednym słowem kamratki czuwały!
- Tak, tak, te kamratki nie wzięły się znikąd. Tak rzeczywiście było. Moja babcia, ciotki, koleżanki ciotek, one takie były – zawsze wiedziały lepiej! Mówiły „doczkej no... jo ci to wytumacza..” i te cechy skumulowałem właśnie w tych dwóch postaciach, Lusi i Kristy. Wracając do miast i mojego dzieciństwa - Ruda i Zabrze, choć może to dla niektórych brzmieć nielogicznie czy kogoś oburzać – dla mnie to był jeden organizm, nie czułem tych granic, to był jeden przyjemny, piękny świat, świat mojego dzieciństwa.
- Niestety tak się już dzisiaj na placu nie żyje...
- To prawda. Pozostały jedynie pojedyncze, enklawiczne miejsca gdzie tak się dzieje.
Jest Pan znany szerokiej publiczności w całej Polsce jako aktor teatralny, filmowy, telewizyjny i oczywiście także jako reżyser, dramaturg oraz poeta. Ale nie każdy wie, że był Pan także wokalistą rockowej kapeli i to w tę stronę mogła potoczyć się Pańska kariera... Co sprawiło, że teatr i film wygrały z muzyką?
Nie przeceniajmy może tego, bo kapel garażowych było wtedy mnóstwo, to był boom na polski rock. Ale przede wszystkim warto zaznaczyć, że takiej muzyki słucham do dzisiaj, także bluesa i starego punka, tej muzyki prawdziwej, po prostu granej, nie jestem zwolennikiem muzyki popularnej. A czemu teatr a nie muzyka? W drugiej, trzeciej klasie liceum to jeszcze tak naprawdę w ogóle nie wiedziałem kim chcę zostać. Trochę myślałem, żeby być archeologiem, wyjeżdżać na wykopaliska, podzieliłem się tym pomysłem z tatą, na co on mi odpowiedział „ja synek, pojedziesz pod Mikołów, wydobywać stare nachtopy”, więc uznałem, że coś w tym jest i muszę odpowiedzieć sobie przede wszystkim na pytanie co lubię robić. Pisałem już wtedy wiersze, miałem paczkę znajomych, przyjaciół, z którymi wzajemnie infekowaliśmy się sztuką, taka trochę nasza „bohema”. Stwierdziłem więc, że to co naprawdę lubię, to rozmawiać z ludźmi, przekazywać coś. Ponieważ nie dało się utrzymać z poezji, wybór padł na szkołę teatralną, zwłaszcza, że moi rodzice mieli przyjaciół aktorów, tata z mamą także bawili się w kabaret, więc był w domu taki artystyczny ferment, taki zaczyn... i zostałem aktorem.
Teatr, film, poezja, muzyka – jakie jeszcze pasje i zainteresowania ma Zbigniew Stryj? Jak spędza Pan wolny czas? Czy ma go Pan w ogóle – często ciężko o to wykonując zawód, który jest jednocześnie pasją życiową...
Nie, nie, ja traktuję bardzo rozsądnie swoją pracę, ja wykonuję zawód aktora. Nie mam czegoś takiego jak niektórzy, że uważam, że samo bycie aktorem upoważnia mnie do wypowiadania się na każdy możliwy temat, jak to czasem widzę w telewizji w wykonaniu niektórych kolegów, wtedy czuję się naprawdę zażenowany. Sama popularność nie daje monopolu na wiedzę w każdej dziedzinie, w końcu w szkole aktorskiej nie uczymy się socjologii, filozofii czy medycyny. Dla mnie aktorstwo to zawód. Czasami zdarza nam się na scenie dotknąć sztuki, ale generalnie przede wszystkim chodzi o to, żebyśmy, wychodząc na scenę, wykonywali nasz zawód najlepiej jak potrafimy, przede wszystkim staram się czuć widza, bo to dla niego gramy. Z tego też powodu ja nigdy się nie obrażam, gdy ktoś chce po spektaklu porozmawiać, wziąć autograf czy zrobić sobie zdjęcie, bo bez widza mnie nie ma- to jest ważne. Co do czasu wolnego, czasami go faktycznie brak, gdy działania się kumulują, ale kiedy go mam, to lubię go spędzać z moimi dziewczynami – żoną, córkami. Żeby mieć pasje i hobby, to już potrzeba dużo czasu, ale zainteresowania owszem mam. Oczywiście należy do nich jak już wspominaliśmy muzyka – mam sporą kolekcję płyt i kupuję je nadal, nie lubię słuchać z elektronicznych plików na komputerze, chętnie jeżdżę na koncerty rockowe w całej Polsce, posiadam też kilkanaście sztuk białej broni i trochę czytam – interesuję się II wojną światową, ale wybiorczo, konkretnie skupiam się na tematyce wojny w Afryce.
- Czyli jest odskocznia poza pracą.
- Tak, jak najbardziej.
Jak wspominaliśmy, spektakl „Gita Story” produkowany jest przez rudzki MCK, tam też będzie regularnie wystawiany, ale istnieją także plany pokazania przedstawienia w innych śląskich ośrodkach kultury. Czy wiadomo już na jakich scenach, poza rudzką, zagości „Gita”?
Na pewno w Chorzowskim Centrum Kultury, są także planowane inne pokazy w okolicznych miastach, w tej kwestii ufam sprawnie działającemu organizmowi MCKu i ludziom tam pracującym, którzy są profesjonalistami i zajmują się także organizacją spektakli wyjazdowych.
No i na koniec zaprośmy widzów na spotkanie z tytułową Gitą i resztą bohaterów sztuki. Dlaczego warto przyjść do Miejskiego Centrum Kultury i zapoznać się z tą historią?
Przyjdźcie Państwo zobaczyć prawdziwie śląską opowieść. Opowieść o Śląsku, o nas, bez naginania. To jest nasz humor, nasza mentalność i nikt tutaj ze Ślązoków gupka nie robi. Zapraszamy!
Rozmawiała: Patrycja Ryguła – Mańka, MCK
Na premierowe spektakle „Gita Story” zapraszamy 6 października o godzinie 17.00 oraz
7 października o 10.00 i 18.00 do Miejskiego Centrum Kultury im. Henryka Bisty.