Rozmawiamy z dr Renatą Popik, lekarzem chirurgii ogólnej pracującą na co dzień w Szpitalu Miejskim w Rudzie Śląskiej. 6 sierpnia po miesiącu wróciła z Kamerunu, gdzie razem z dwójką innych polskich lekarzy pomagała chorym Pigmejom Baka.
Weronika Grychtoł: Czy ten ostatni wyjazd był spełnieniem Pani marzeń, a może po prostu "kolejną trudną operacją"?
Renata Popik: W zasadzie jedno i drugie. Mam ogromną ciekawość świata, lubię zwiedzać i podróżować, ale nie przypuszczałam, że wyjadę zawodowo i że mnie to tak wciągnie...
Proszę powiedzieć, jak wyglądała podróż do kameruńskiego szpitala?
Najpierw samolot. Wylądowaliśmy w stolicy Kamerunu, a dalej 600-700 kilometrów pokonaliśmy samochodem z napędem na cztery koła. Było w miarę komfortowo, dopóki był asfalt. Natomiast ostatnie kilkaset kilometrów jechaliśmy przez busz i człowiek ma wrażenie, że jedzie w betoniarce, tak trzęsie. Jedzie się, dopóki nie zacznie padać, wtedy samochód „po uszy” zagrzebuje się w błocie. I wtedy trzeba się liczyć z koniecznością nocowania w buszu. Nie licząc opóźnień związanych z przeładowaniem bagażu, droga ze stolicy do szpitala w miejscowości Salapoumbe trwała dwie doby z przerwą na krótki nocleg.
Co zastaliście na miejscu?
Pustą salę, zardzewiały stół operacyjny przystosowany swoją długością do lokalnej ludności, czyli miał około 150 cm długości, moskitiery, karaluchy, jaszczurki. Wszystko zakurzone, pusta butla tlenu, zepsuty ssak. To ostatnie nie do końca było prawdą, bo okazało się, że był, tylko założonono go „na odwrót”, wiec działał...pod warunkiem, że był prąd. A ten czasami był, czasami go nie było. Na miejscu były też lokalne pielęgniarki i lekarz. Porozumiewaliśmy się głównie po angielsku, przypomniałam sobie też coś z francuskiego. A jak nie, to się pomachało rękami i jakoś się człowiek zawsze dogadał.
Jak wyglądał Państwa typowy dzień?
W wielkim skrócie około godz. 7-8 jedliśmy śniadanie, potem same zabiegi. Ludzie z plemienia Baka boją się deszczu i wtedy nie wychodzą z domów. W takie dni mieliśmy więcej czasu np. na kwalifikowanie do zabiegu. Jak robiła się pogoda, ustawiała się kolejka ludzi przed drzwiami bloku operacyjnego - jednego się wynosiło, drugiego się wprowadzało i tak do wieczora. Często operowało się więcej niż jedno schorzenie na jednym pacjencie. Mylę, że przeprowadziliśmy łącznie około 70 operacji. Kończyliśmy jak wyłączano prąd - koło godz. 21, 22...
Podczas posiłków na stołach królowała kuchnia lokalna?
Śniadania były „normalne”, sensacją za to okazały obiady, kiedy łamaną angielszczyzną objaśniano nam, co jemy. I kiedyś podano świeżo upolowane w buszu zwierzę - zanotowałam sobie francuski termin i okazało się, że był to jeżozwierz afrykański. O dziwo smaczny, choć fanem mięsa nie jestem.
Wróćmy do operacji, z jakimi przypadłościami najczęściej zgłaszali się Pigmeje?
Pierwsze co, to przekazano nam, że oni o sobie nie lubią mówić Pigmeje, tylko plemię Baka i że są bardzo wrażliwi na tym punkcie. Nasi pacjenci pracowali głównie przy wyrębie lasu, stąd operowaliśmy najwięcej przepuklin, choć oczywiście, nie sposób ich porównać do tych przepuklin, które mamy w Polsce. Ich rozmiar przekracza wyobrażenie...
Czy tamtejsze wierzenia i tradycje kłóciły się z działaniami medycznymi?
Oczywiście. Pojechaliśmy kiedyś do młodego pacjenta, który doznał poważnych oparzeń i złamania nogi. W naszej ocenie pozostała tylko amputacja. Po dobie, dwóch namysłu usłyszeliśmy od niego, że czarownik uznał, że nie może się rozstać ze swoją częścią ciała…i operacja się nie odbyła. Gdy trafiał się pacjent, któremu musieliśmy coś wyciąć, na przykład guza, to lokalny lekarz czy pielęgniarka zawijali potem tę część i wręczali pacjentowi, kiedy wychodził do domu. Nie wiem, może żeby odprawić jakieś czary lub zanieść do szamana? W ogóle, kiedy się ich spotykało w buszu, robili ogromne wrażenie, jakby się chodziło na kartach albumu National Geographic...
A kiedy nie operowaliście, jak spędzała Pani czas wolny - książka, spacery?
Wolnego czasu za wiele nie było, a jak już, to był przeznaczony na sen - jak kończyliśmy operować była noc. To jest równik, słońce wstaje i gaśnie bardzo szybko. Tam są ciemności takie, że jak się leży w łóżku i pomacha ręką przed nosem, to nic nie widać. Wychodzenie po zmroku w busz, gdzie są dzikie zwierzęta - skorpiony, jadowite węże - to przeczy zdrowemu rozsądkowi. Jeden dzień dla siebie miałam i spędziłam go na jeżdżeniu po okolicy i chodzeniu po tropikalnym lesie.
A gdzie Państwo nocowali, w tradycyjnych domach czy w przygotowanych pomieszczeniach?
Prywatne domy Pigmejów Baka to są malutkie szałasiki, takie kopułki z liści bananowca i chociażby z racji na nasz wzrost, byłoby nam tam trudno się ulokować. Mieszkaliśmy przy szpitalu, gdzie działała misja założona przez francuskie siostry zakonne. W pokoikach było łóżko, krzesło, biurko. Łazienka wspólna na korytarzu, która starała się dotrzymać standardów europejskich.
Coś "nie do przejścia"?
Barierą nie do pokonania były dla mnie robaki, ja ich nigdy nie będę traktować jak zwierzę domowe - a tam są karaluchy wielkości małych kotów i one były nie tylko w kuchni, ale też na bloku operacyjnym, w miejscu gdzie się myje ręce... to są momenty, które na chwilę paraliżują.
Chodzi Pani po głowie kolejna podróż?
Oczywiście. Może już nawet w październiku, ale na razie nic więcej nie zdradzę.