Rozmawiamy z dr Renatą Popik, chirurg pracującą na co dzień w Szpitalu Miejskim w Rudzie Śląskiej, która ma wielką pasję - to misje medyczne w Afryce.
Lekarka w ostatnich dwóch latach trzykrotnie brała udział w polskich misjach medycznych w Afryce - w 2014 i w 2015 roku służyła w Ugandzie z ramienia Polskiej Misji Medycznej, zaś w 2015 roku leczyła pacjentów w Tanzanii z Fundacją "Kultury Świata".
Jak to się stało, że wyjechała Pani na misję lekarską do Ugandy?
Zobaczyłam ogłoszenie i powiedziałam sobie "dlaczego nie". Kilka lat temu, układając z koleżanką listę dyżurów, natknęłam się w internecie na ogłoszenie. Polska Misja Medyczna szukała na Facebooku chirurga, internisty, anestezjologa i ginekologa. Podobnie było z Fundacją "Kultury Świata". Złożyłam papiery i tak wylądowałam po raz pierwszy w Ugandzie.
Pamięta Pani swoje pierwsze spotkanie z Afryką?
Na lotnisku w stolicy Ugandy - Kampali - skoku cywilizacyjnego nie było jeszcze widać. Na miejscu odbierał nas nasz misjonarz, franciszkanin. Kupiliśmy od razu niezbędne leki, szwy i rękawiczki, bo tam jest po prostu taniej niż u nas. Ale już 100 km dalej, w stronę granicy z Sudanem Południowym, na wsi w buszu tak różowo już nie jest. Owszem, jest pięknie, zielono, ale bardzo często brakuje tam prądu, a to zwłaszcza w trakcie operacji bardzo niemiła niespodzianka. Jedynym udogodnieniem jest stały dostęp do bieżącej wody. Ale nie ma co narzekać, w polskich warunkach też czasami radzimy sobie metodą "sznurka i plasteliny" (śmiech), także nie było problemu.
A w jakich warunkach przyszło Pani pracować w Kakooge? Tam wciąż jest przecież problem z dostępnością do pomocy medycznej.
Ośrodek Zdrowia zorganizowany przez franciszkanów i Polską Misję Medyczną w ramach programu polskiej pomocy Ministerstwa Spraw Zagranicznych był przyzwoity. Na miejscu pracowało kilku lokalnych felczerów oraz, co wyjątkowe, lekarz. Tych ostatnich w skali całego kraju jest niewielu. Wschodnia Afryka w chaosie lat 70 i 80 ubiegłego wieku straciła wielu lekarzy i do chwili obecnej jest ich wciąż za mało. 4 lata temu na prawie 35-milionową populację w Ugandzie przypadało niecałe 5 tysięcy lekarzy. Niektórych specjalistów nie ma w ogóle. Żeby się leczyć i przeżyć, trzeba na własny koszt jechać np. do Indii. Lekarz z Kakooge, felczerzy i misjonarze byli naszymi tłumaczami, pośrednikami i przewodnikami. Przeprowadziłam planowanych 30 operacji szkoleniowych u dzieci, a także kilkadziesiąt u dorosłych, na czym skorzystał również lokalny personel - mógł się po prostu poduczyć. Nieplanowane, nagłe interwencje też się zdarzały. Mam nadzieję, że pomogłam. Jeśli chodzi o warunki sanitarne, nie było dramatu, zapewnione było niezbędne minimum. Sala operacyjna została wyposażona w sprzęt przez Polską Misję Medyczną, było też miejsce, gdzie mogłam się umyć do i po zabiegu. Nie było jednak wielu leków, np. pyralginy nigdzie tam nie znalazłam.
Nie bała się Pani konkurencji ze strony plemiennych "czarowników"?
W Kakooge czarownik miał swoją "pracownię" w bliskim sąsiedztwie Ośrodka Zdrowia, praktycznie vis a vis tliło się jego palenisko. Na szczęście nie zaistniały między nami kwestie sporne (śmiech). Miejscowa ludność płaci za ich usługi ciężkie pieniądze, choć tego typu praktyki są już w Ugandzie zabronione i ścigane z urzędu. Ludzie jednak nadal są zdolni w ofierze dla spełnienia swoich intencji poświęcić nawet własne dziecko.
A co z komunikacją między Panią a pacjentem, nie było z tym kłopotów?
Zgodę na operację załatwia się bardzo często dosłownie od ręki (śmiech), przez odcisk palca pacjenta. Zdarzają się, i to często, osoby niepiśmienne. W Ugandzie w miejscu, gdzie pracowałam, wśród plemienia Baganda większość ludności posługuje się językiem Luganda, natomiast w Tanzanii Suahili. Najczęściej słyszałam pod swoim adresem "muzungu" i "daktari", czyli "biały" i "lekarz". Wszystkie nieporozumienia można jednak wyjaśnić tam uśmiechem i "na migi". Dzieci w szkole uczą się angielskiego, z nimi porozumiewanie było łatwiejsze. W szkole prowadziliśmy też pogadanki medyczne. Do końca życia zapamiętam sposób, w jaki w Afryce pacjenci nam dziękowali. Ich wdzięczność była rozbrajająca i zaskakująca, kobiety po zabiegu przed nami klękały. Wyjaśniono mi potem, że to ugandyjski zwyczaj - tak kobiety wyrażają szacunek i podziękowanie. Zdarzały się również prezenty - były moje ulubione owoce mango, nie brakowało też... żywych kur! Pod koniec naszej misji i naszego pobytu w Kakooge zorganizowaliśmy spotkania z pacjentami i ich rodzinami. Dotarł na nie również 80-latek, którego wcześniej zoperowałam. 2 dni szedł pieszo, boso i o kiju, by podziękować za udany zabieg. To było bardzo miłe.
Kiedy wraca Pani do Afryki?
Do Afryki albo gdziekolwiek, gdzie będzie taka potrzeba... Kiedy? Kiedy zadzwonią i powiedzą, że trzeba jechać (śmiech). Taki wyjazd to minimum cztery tygodnie, wykorzystuję wtedy mój urlop wypoczynkowy, a jeśli go brakuje - urlop bezpłatny. Dyrekcja rudzkiego szpitala ani koleżanki i koledzy z zespołu do tej pory nie widzieli w tym problemu.
Dziękuję za rozmowę.
Dziękuję.